Strona:PL Michał Bałucki-Doróżkarz nr. 13.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Znał dotąd tysiączki papierowe, których kilkadziesiąt, a nawet kilkaset mieściło się wygodnie w głębi jego niezbyt wielkiego pugilaresu; ale tysiąc złożony z samych krajcarów Tomaszowej wydawał mu się niebotyczną cyfrą, na której widok dostawał zawrotu głowy, przed którą się pochylał z bałwochwalczą czcią.
Również trudnem do uwierzenia mu się wydawało, że można wyżywić cztery osoby przez miesiąc za kilkadziesiąt reńskich. On dziennie potrzebował więcej, choć był niby sam jeden. Stówka dla niego była bagatelnym wydatkiem, a piątki i dziesiątki nie miały prawie żadnego znaczenia, rzucał je bez rachuby, jako datki na piwo, gdy tu kilka takich dziesiątek stanowiło podstawę bytu całej rodziny.
I nie dość, że ci ludzie z tak skromnych funduszów siebie utrzymać mogli, ale jeszcze starczyło im na świadczenie dobrodziejstw, na wychowanie sierot i posyłanie ich do szkoły, gdy on przy swoich olbrzymich dochodach nic dobrego nie zrobił w życiu.
Dawał wprawdzie składki na jakieś cele dobroczynne, gdy się o to do niego udawano, sypał nieraz setki na tace podczas kwesty wielkanocnej, szczególniej tam, gdzie widział ładne buziaki przy stoliku; ale robił to nie z poczucia obowiązku, jeno z fantazyi, a najczęściej dla popisu. Nie obchodziło go wcale, kto i jak korzystać będzie z tych pieniędzy i nie miał prawa do niczyjej wdzięczności. Zresztą dobroczynność taka bardzo skromną rubrykę zajmowała w jego wydatkach. Stokroć więcej kosztowała go taka rzesza przyjaciół, którą karmił przysmakami wybrednemi, poił szampanem, i czynił to nie przez