Strona:PL Michał Bałucki-Doróżkarz nr. 13.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szowej, gdy po chwili zjawiła się przy jego łóżku z kawą.
— Pewnie panu spać nie dały? — Przeklęte bębny! a zaklinałam je, żeby cię cicho sprawiały! Ale gdzie to poradzić z tymi zbytnikami! Dziś niedziela do szkoły nie idą, to im się roboty przebiera.
— A dużo macie dzieci?
— To nie moje, proszę jasnego pana, — rzekła z westchnieniem. — Nam Pan Bóg nie dał dzieci. To sieroty po bracie. Wzięliśmy je za swoje, bo nam teraz dzięki Bogu i łasce pańskiej nie źle się powodzi. Jest taki miesiąc, co i stówkę się zarobi na czysto.
— Sto reńskich? — spytał zdziwiony. — I to wam wystarcza, żeby się wyżywić i dzieci posyłać do szkoły?
— Ale gdzieżby tam człowiek wydawał tyle na dom! — rzekła zgorszona podobnym przypuszczeniem. — Jeżeli się wyda z tego połowę, to już bardzo wiele, a resztę mąż zanosi do kasy oszczędności na książeczkę, żeby było na przypadek, czego broń Boże, choroby lub innego jakiego nieszczęścia... Ja także tam mam — mówiła mu przyciszonym głosem, z obawy, żeby kto nie podsłuchał, — złożonych kilkaset reńskich z prania na posag dla Maryni. Jeden urzędnik mi obrachował, że z tego co tam już jest, choćbym już nic nie dokładała, będzie miała po dwudziestu latach dwa tysiące. Ładny grosz! Z takiem posagiem będzie się mogła lepiej wydać za mąż. Chłopiec tego nie potrzebuje, bo sobie zapracować potrafi. On już teraz potrafi zarabiać lekcyami. A jakże! ma takich dwóch pędaków, nie wiele mniejszych od siebie, co ich u-