dalszych pokoleń?[1] Łobuzy! niema w was sprawiedliwości ani na jeden włos nawet!
— He, he! — zawołali — patrzcie! on się gniewa, zadaje nam jakieś pytania?! Chodźmy bracia, co tu dysputować, niech on sobie krzyczy! Kto go będzie słuchał? Chodźmy bracia naprzód!
Któryś łobuz świsnął głośno i wszyscy szczując psami, z krzykiem puścili się za szkapą. Przez długi czas gonili ją zapamiętale, aż szarpana i gryziona przez psów, wpadła nakoniec w dół głęboki i powaliła się w błoto.[2]
Wieczór był bardzo piękny, cichy, niebo usiane gwiazdami, a na samym skraju widnokręgu ukazywał się księżyc, czerwony jak krew. Stado miejskie powróciło już z pastwiska i zjadłszy swe pożywienie, spoczywało spokojnie w oborach i stajniach. Wydojone dobrze krowy już spały.
Kupiłem wiązkę świeżego siana i zaniósłem je biednej szkapie, leżącej w dole. Zrobiłem to jako sumienny członek towarzystwa opieki nad zwierzętami. Nieszczęśliwa szkapa, straszliwie zmordowana, leżała w błocie i gdyby nie to, że sapała