Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
287
──────


Pragnęła z nim mówić o swojém położeniu, a na to zawsze zbrakło jéj odwagi. Przeczuwała, że nie usłyszy tego, czego pragnęła i wolała już pozostać w niepewności.
Gondola zatrzymała się przed jasno oświetlonemi stopniami hotelu. Wysiadł z niéj prezes i podał rękę Marceli, z tą wyszukaną troskliwością, z jaką podaje się rękę kobiecie ukochanéj. Ona wsparła się na nim i za chwilę postać jéj zarysowała się w całym wdzięku, podniesionym strojem wykwintnym. Czarna suknia z czarną koronkową zarzutką rysowała jéj piękną kibić, czarne rękawiczki po łokcie okrywały drobną rękę, a złote włosy i olśniewająca białość twarzy odbijały od dżetowego kapelusza, który skrzył się cały w blaskach gazowych płomieni.
Podobna kobieta wszędzie, o każdéj porze, zwraca uwagę i zwracała ją téż. Kilku mężczyzn znajdujących się przy wejściu, zatrzymało się, ażeby na nią patrzéć. Nagle z piersi jednego z nich wyrwał się krzyk stłumiony: „Marcela!”
Spojrzała i oko w oko spotkała się z Ryszardem.
Jakim sposobem znalazł się tutaj, na jéj drodze — w chwili właśnie, kiedy wysiadała z gondoli i szła wsparta na ramieniu prezesa? Niech na to odpowie złośliwy przypadek, nieraz stawiający wprost siebie ludzi, którzy najmniéj pragną spotkania, a mylący kroki tych, co się wzajem szukają.