Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
235
──────


— Gdyby tylko — zawołała — Jadwinia powróciła!
Stanisław wzruszył ramionami.
— Znasz ją; jest uparta, jak kozioł. Niepotrzebnieś pozwalała, żeby na te wszystkie lekcye chodziła sama, zadawała się Bóg wie z kim; oto masz skutek. Można się było dawno czegoś podobnego spodziewać.
Marcela płakała.
— Jesteś nielitościwy dla mnie! — mówiła przerywanym głosem. Jadwinia czuła głęboko nasze po łożenie, chciała pracować, dobić się niepodległości... Sądziłam...
— Aha! praca kobieca! niema co mówić, piękna mi mrzonka! Myślałem, Marcelo, że jesteś rozsądniejsza. Któraż z was potrafiłaby zapracować na chleb powszedni, nawet wówczas, gdyby mieszkała w obłokach i odziewała się błękitem? I ty mogłaś wierzyć w podobne dzieciństwa!
Milczała. Są rzeczy, w które się wierzyć pragnie, bo inaczéj... inaczéj, jakąż drogę mogła wskazać swéj siostrze? Czyż tę, na jaką zeszła nawet sama bezwiednie?
— Ty ją odszukasz, nie prawdaż? — mówiła, uparcie powracając do swéj myśli.
— Odszukać jéj nie trudno; Warszawa nie jest przecie pustynią.
Rzecz jednak nie okazała się wcale tak łatwą, jak sądził. Dzięki zapewne przezorności Gustawa, Jadwinia wpadła, jak kamień w wodę.