Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
234
──────


— Przysięgnę jéj, jak przysięgam tobie, żem nie zasłużyła...
— Nie rozumiesz mnie wcale. Tu nie chodzi o to, co ja myślę, lub co myśli ona, ale co powie świat, który temu nigdy nie uwierzy.
— Och! — zawołała z naiwnoścą niedoświadczenia — świat jest niegodziwy! Za cóż mnie on potępia?
— Za co? prawdziwie dziecinną jesteś, Marcelo. Mówisz tak, jakbyś spadła z księżyca. Alboż nie wiesz, że ludzie są złośliwi, zazdrośni, że największém ich szczęściem jest szarpać sławę bliźniego. Są to przecież elementarne zasady życia. A przytém...
Westchnęła ciężko.
— Więc cóż ja mam uczynić? — zawołała, zwracając się do niego.
Widoczny wyraz zniecierpliwienia i gniewu ukazał mu się na twarzy.
— Doprawdy — mruknął przez zaciśnięte zęby — zbyt wiele żądasz odemnie. W takich razach wy, kobiety, jesteście daleko od nas przebieglejsze. Ja nie mieszam się do twéj gry; to, zdaje mi się, wszystko, co mogę uczynić. Wiesz sama, że gra jest niebezpieczną.
Połknęła tę obelgę w milczeniu; może nie słyszała jéj nawet, myślała teraz o siostrze.