Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
222
──────


znieść, byś zostawała tak dłużéj narażona na obmowę i śmiech ludzki.
Wziął jéj ręce i okrywał je pocałunkami, jakby chciał ją przebłagać za to, co powiedział, złagodzić miłością swoją zadaną ranę, stanąć jako przedmurze pomiędzy nią a światem.
Jadwiga słuchała go w milczeniu jakby osłupiała.
— Nieprawdaż — powtarzał błagalnie Gustaw — tak dłużéj nie będzie.
Ocknęła się wreszcie jakby ze snu.
— Boże! Boże! — zawołała namiętnie — co ja mam począć? Potém zaczęła iść szybko dalszą drogą. Może chciała uciec przed tém, co usłyszała może przed nim, a może przed własnemi myślami. On temu, co świat mówił, nie wierzył — ale ona?... ona nie mogła powiedzieć, że obwinienia, rzucone na Marcelę, były fałszem.
— Uspokój się panno Jadwigo! — mówił młody człowiek — ja cię tak kocham!
Nie odpowiadała mu, tylko wlepiała w niego oczy pełne jakiejś zadumy i ognia postanowienia. A on zaczął snuć marzenia przyszłości... Za rok miał skończyć nauki — a potém — potém przecież znajdzie jakie miejsce przy fabryce, przy budowie kolei — on nie będzie wybredny — weźmie, cokolwiek się zdarzy, byle mógł dla niéj pracować, wyrwać ją z tego otoczenia... Ale do tego czasu?...