Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
215
──────


wcale, tembardziéj, iż w jéj przekonaniu rodzina Sawińskich stała w hierarchyi społecznéj daleko wyżéj od Grodzkich.
— Pan Gustaw — wyrzekła znowu Jadwinia — przyjdzie tu jutro. Jutro niedziela, nie mam lekcyi: ty zrobisz wyjątek i przyjmiesz go. Nieprawdaż? Ja mu to obiecałam.
— Skoro w mojém imieniu obiecałaś, dotrzymać muszę, ale Jadwiniu, to było nierozsądne.
— Ciekawam dlaczego?
Marcela wzruszyła ramionami. Według swych pedagogicznych pojęć, nie potrzebowała wcale tłumaczyć się młodszéj siostrze. Była stronniczką nieomylności, rodziców, wychowawców i nauczycieli. Jadwinia przecie była innego zdania.
— Pan Gustaw mnie kocha i ja jego — zawołała zapłoniona. — Nie udawaj, że tego nie wiesz.
— Tacy młodzi — wyrzekła z uśmiechem żartobliwym Marcela.
— Jesteśmi młodzi, to i cóż ztąd? Pan Gustaw nie porzucił mnie, dowiedziawszy się o ruinie.
Była podrażniona i dlatego rzuciła siostrze w oczy te słowe, które mogły być okrutne. Dziś jednak Marcela przyjęła je z zupełną obojętnością. Cóż znaczył dla niéj teraz Czercza i jego odstępstwo?...
— Niemniéj to, co robisz, nie jest przyjętem — wyrzekła.