Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
205
──────


— Czyż może być rozpaczliwsze? Pojmujesz przecie, żeś wdała się w grę niebezpieczną, że stawiłaś na kartę wszystko, co stawić może kobieta. Ja nie wiem, co z tego będzie, ale dziś mamy wszystko przeciwko sobie. Ot, żałuję szczerze, żem przegrał te pieniądze; powinienem ci był oddawać całą pensyę. Ale mi się nie dziw. Są chwile, w których chciałbym zapomniéć o wszystkiém. Czy ty myślisz, że ja nie mam już ani serca, ani sumienia?
Wypowiadał może szczerze uczucia bardzo złożonéj natury, wśród których dobre stały w wyraźnéj kolizyi z czynami. Marcela przecież była zbyt w nim zaślepioną, by to zauważyć mogła.
— Mój biedny Stasiu! — zawołała, zarzucając mu ręce na szyję.
Uścisnął ją i odszedł śpiesznie. Była to godzina, w któréj przychodził prezes, a nie miał ochoty się z nim spotkać.
Kwestya pieniężna niepokoiła nietylko samą Marcelę; prezes myślał o niéj nieustannie: wyrzucał sobie, iż do fikcyjnéj sumy, posłanéj Marceli, nie przyłożył kilku tysięcy więcéj. Byłyby wówczas tak samo przyjęte, a to dałoby możność dłuższéj egzystencyi. Przez ten zaś czas... Prezes wiedział dobrze, iż stan obecny był tymczasowością, ale tymczasowość ta miała swoje słodycze.
Marcela siedziała na otomance pod blaskiem lamp błękitnych, które czyniły ją podobną do wodnéj bo-