Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
193
──────


stko, co w podobnych razach mówi się i mówi zawsze bezskutecznie: „stało się — mówił — on już uczynił to, co za stosowne uważał; Marcela mogła robić, co jéj się podobało, jeśli zaś postępowała źle, nie była wartą żalu”. Ryszard go nie słuchał, zdwajał kroku, palony żądzą przekonania się, czy on tam był jeszcze.
Kareta stała, jak przedtém, folbluty krzesały ogień niecierpliwém kopytem, a woźnica w swym wielkim niedźwiedzim kołnierzu siedział na koźle powstrzymując je silną ręką.
Ryszard znów spojrzał w okna; może zrozumiał całą śmieszność swego położenia, może przeżywał jednę z tych chwil, w których człowiek popełnia szaleństwa i zbrodnie.
— A jednak — szepnął z wściekłością do siebie — gdybym był tego nie uczynił...
Wymawiał jedno z tych pytań namiętnych, co wiecznie pozostać muszą bez odpowiedzi — bo któż odgadnie, jakim torem poszłyby koleje losu jednostek lub narodów, gdyby były szły drogą, odmienną od téj, jaką wybrały.
Wyszedłszy z restauracyi, Stanisław namyślał się, co ma daléj robić. Kółko rodzinne nigdy nie miało dla niego uroku; nawet w najlepszych czasach wymykał się do klubów, kawalerskich zebrań i tych wszystkich miejsc, gdzie nie potrzeba się było krępować, a szczególniéj, gdzie stały zielone stoliki.