Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
180
──────


ciężyły go szybko. Miał prawo spodziewać się innéj odpowiedzi; miał nawet prawo sądzić, że padł ofiarą podstępu.
— Panno Marcelo! — wyrzekł, z trudnością panując nad wzruszeniem — odrzucasz rękę człowieka, który gotów był życie i mienie poświęcić dla twego szczęścia. Życzę, żebyś nie pożałowała téj chwili i tego, coś uczyniła.
Stanisław, powracając z biura, zastał jeszcze Marcelę w buduarze tak zamyśloną, iż nie słyszała, czy téż nie zwróciła uwagi na jego wejście. Chciał właśnie pomówić z nią, uderzyć w strunę rozsądku, nakłonić do przyjęcia ręki starego kawalera. Bukiet, niedbale porzucony na stole, nasunął mu podejrzenie, iż przychodzi zapóźno.
— Był pan Melchior? — zapytał.
Marcela drgnęła, jakby istota nagle ze snu zbudzona i zwróciła na niego oczy rozmarzone.
— Był.
Nie miała ochoty wdawać się w szczegóły.
— Był! — podchwycił niespokojnie Stanisław, topiąc w niéj wzrok badawczy — i cóż?...
Nie potrafiła kłamać i nie potrzebowała uciekać się do kłamstwa. Wyczytał to, co było wypisaném na jéj twarzy. Wówczas obudził się w nim gniew, jaki czasem powstaje w apatycznych naturach pod tłocznią ciągle drażniących ją wypadków. Pochwycił obie jéj ręce, podniósł ją brutalnie, postawił przed sobą. Byłby