Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
172
──────


nabierał znaczenia najwyszukańszego komplementu. Prezes zresztą i tą monetą nie gardził, a komplement umiał zawsze dostroić do miary téj, do któréj był skierowany; więc choćby w jednym salonie rozmawiał w ten sposób z dziesięcioma kobietami, pozostawiał każdą w szczęśliwém przekonaniu, że nią jedną był wyłącznie zajęty. Może téż żadna się nie myliła, bo przez czas, jaki prezes każdéj z osobna poświęcał, niezawodnie o niéj tylko myślał.
Nie było téż na świecie człowieka, któregoby rozmaiciéj sądzono. Były w nim istotnie dwie odrębne indywidualności. Często sarkastyczny, ucinkowy w towarzystwie męzkiém, był przy kobietach topliwym, jak wosk, lgnącym i słodkim, jak miody, a poufałość jego nawet nie miała nigdy cechy lekceważenia.
Kiedy wchodził do buduaru Marceli, czynił to z namaszczeniem, z rodzajem czci, jak gdyby to była świątynia nieszczęścia, a bóstwem jéj ta smutna kobieta w żałobie, któréj niósł swe hołdy.
Postawa ta pochlebiła Marceli. Duma była w niéj zadraśnięta na równi z sercem, a może z jéj powodu cierpiała najsrożéj. Widząc więc prezesa z głową pochyloną przed sobą, doznała dziwnie kojącego uczucia, jakby to było zadość uczynienie za upokorzenia, któremi karmiono ją obficie w dniach ostatnich.