Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
161
──────


nie pozostaje; trzeba mi przyzwyczaić się do téj myśli. Ale dziś — teraz, tak nagle, ja nie mogę... nie mogę... nie mogę!
Powtarzała te słowa wśród łez, które napełniły jéj oczy. A potém szepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Gdybym nie widziała go przynajmniéj przez dni kilka! Idź do niego... powiedz mu... powiedz, co chcesz, tylko niech nie przychodzi.
Stanisław pomyślał, iż był to rzeczywiście najrozsądniejszy projekt. Przez dni kilka położenie powinno się wyjaśnić o tyle, by można się łatwiéj pokierować. Czułostkowość kobieca miała widać dobrą stronę. Marcela była teraz dla niego istotą drogocenną, jak karta atutowa dla gracza, albo koń wyścigowy dla sportsmena; za jéj sprawą mógł jeszcze wygrać los wielki.
Wypadało mu spełnić jéj wolę. Udał się więc do pana Melchiora z trudną rolą powstrzymania jego odwiedzin bez ostudzenia zapału. Na jednéj z odleglejszych ulic Warszawy, stary kawaler zajmował we własnym domu willę z ogrodem i cieplarnią. Miał namiętność do kwiatów, i bukiety, jakiemi obdarzał niekiedy piękne panie, wyhodowane były u niego. Dlatego­‑to może obdarzał niemi rzadko, w dowód szczególnéj łaski.
Gdy Stanisław zadzwonił do oszklonego ganku willi, służący przyszedł natychmiast otworzyć; a po-