Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
100
──────


— Tak to zawsze; w nieszczęściu nie ma przyjaciół!
— Ależ narzeczony — narzeczony! — wołała doktorowa, którą ten ostatni fakt najwięcéj zaciekawiał.
— Alboż pani nie wie, że dziś małżeństwa są tylko rzeczą interesu! — ofuknęła ją sędzina.
— Czy pani była u nich? — spytała Rylska.
— A to po co? zrobiłabym im tylko kłopot i wstyd. Wszakże nie mają nawet krzesła, na którém usiąść można... A pani?
— Ja miałam ochotę pójść, ale bałam się, aby nie pomyśleli, iż robię to przez ciekawość: pojmuje pani. A przytém mam tak czułe serce, iż nie mogę znieść smutku...
Tak mniéj więcéj musieli myśléć wszyscy znajomi. Dni mijały, nie przynosząc żadnéj zmiany. Marcela i Jadwinia przepędzały je razem w pokoju, przytykającym do mieszkania Stanisława. Mieszkanie to niegdyś tak eleganckie, przedstawiało smutny obraz opuszczenia. Kurz grubą warstwą osiadał na sprzętach i posadzce, która straciła dawny połysk i zapylona, zbrukana, zasłana niedopałkami cygar i zapałek, czyniła przykre wrażenie.
Nie zajrzała tu jeszcze nędza; mieli jeszcze nieco gotówki, a zresztą klejnoty i stroje Marceli mogły zażegnać biedę na czas jakiś; ale znać było ostateczne opuszczenie, jakie zwykle nędzy towarzyszy i czyni ją tém wstrętniejszą. Żadne z nich nie było