Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
97
──────


się będzie téj saméj taktyki. Omylił się; Ryszard wprost podszedł ku niemu, a widząc jego wahanie, wyrzekł od razu, przecinając ten węzeł gordyjski.
— Co się dzieje z Marcelą? Czekałem tu na ciebie, by się o to zapytać.
Mętne oczy Stanisława spoczęły na nim niepewne. Przybrał wyraz urzędowo sztywny.
— Zdaje mi się... zaczął powoli, dobierając wyrazów.
— Mniejsza o to, co o mnie sądzisz. Bądź moim nieprzyjacielem, wyzwij, rób, co chcesz, ale powiedz co się z nią dzieje?...
— I cóż cię to obchodzi?
Ryszard zrobił znak, pełen niecierpliwości, ale pohamował się szybko.
— Ty przecież nie jesteś dzieckiem, jak Jadwinia. Rozumiesz konieczności, które mną rządzą. Znasz siostrę; wiesz najlepiéj, że nie jest do ubóstwa stworzona.
Był bardzo wzburzony, skoro tłumaczył się prawie.
— Więc cóż chcesz wiedziéć? — zapytał Stanisław. — Marcela płakała, miała nawet atak nerwowy. Potém jednak uspokoiła się...
— Tak — wyrzekł po chwili milczenia młody adwokat — spodziewałem się tego; wiem, że o mnie zapomni!...
Mówił to, jakby sam do siebie, z głuchą rozpaczą.