Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Strażnik do zwierza był podobny. Bielizny jego nikt nie prał od pół roku, odzieży nikt nie łatał. Wysoki, chudy, trochę zgięty, do upiora i widma był podobny, od sadzy i pyłu czarny.
Pewnego wieczora wracał do chaty, gdy raz pierwszy czajki zapiszczały mu nad głową. Ciągnęły stadem na opary i witały go, jak starego znajomego.
Spojrzał ku nim w górę człowiek i pies, jednakowo niechętnie.
— Choroba na was! — zamruczał stary.
Na piasku przed chatą spostrzegł bose ślady stóp, drzwi ktoś przemknął.
Zdziwiony wszedł do chaty i mimowoli drgnął.
Na ławie blizko progu siedziała jego Krystyna, blada i wylękła, węzełek szmat cisnąc w ręku. Nie potrafiła wydobyć słowa z uciśniętego gardła.
Stary się opamiętał i ozwał się pierwszy:
— Czego ty tutaj?
— Niezdrowam, tatulu. Dajcie u siebie trochę odpocząć — szepnęła, zalewając się łzami.
— Nalatałaś sobie biedy. Cóż tobie?
— Piersi bolą, kaszel męczy, siły nic nie mam. Ciężka służba była, zerwałam się z mocy.
— Wolna wola była. A gdzież twój Paweł?
— Zaraz jesienią do wojska poszedł.
— Takież twoje było panowanie. Nie szkoda ci było ojca, teraz mnie ciebie nie szkoda.
Jednakże nie tknął jej, ani precz gonił.