Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nawet go poznają brzozy przydrożne. Tenci jest, co przed kilku laty z roboty i na robotę chadzał — uznojony, młody, wesół. Tylko się ustroił teraz w godowe szatki — wiadomo w gości idzie — na chwilę, do swoich. Stopy jego już rosy nawet nie otrącą, trawy nie schylą, ręce źdźbła nie zerwą, głos nawet szmeru owadu nie zagłuszy.
— Ha! on z tamtej strony idzie.
Wiatr jest cichy i wonny. Nad zbożem pył kwietny się unosi i pachnie, dołem ruczaj biegnie, czasem gwiazdka obleci, czasem błędny ognik nad moczarem się zatli — we wsi mrugają światełka, psy szczekają, śpiew płynie od pastuszych obozów.
Cień idzie to zbożem, to drogą, to wodą, kwapiąc się, wpatrzony, zasłuchany. W jasności się roztapia, w mroku szarzeje. Spotyka go pies tropiący zająca — staje, nagle umilkły — patrzy chwilę, podkurcza ogon, i zajęczawszy dziwnie, mija.
Na mostku dudnią bose stopy. To kobieta z dzieckiem na ręku szuka zabłąkanych gęsi. Dziecko zdziwione oczęta wlepia w brzozę przydrożną, porusza główką, coś szepleni, rączką macha i uśmiecha się.
Kobieta mimowoli tam oczy zwraca. Nikogo niema pod brzozą — uchodzi kilka kroków, ogląda się, jakiś ją lęk ogarnia, ciekawość trwożna — tak tam liście się dziwnie ruszają. Nic nie widzi strasznego, a jednak przyśpiesza kroku, jedną ręką