Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wu czółno wbiegło na srebrną drogę księżyca. O połowę lżejsze było i prąd wioślarzowi pomagał. Jeszcze rozkoszniej przed blizkim już świtem zawodziły słowiki po gąszczach.
I nagle człowiek na dno łodzi padł, zajęczał, zawył, zaszlochał dziką rozpaczą.
Łódkę prąd wepchnął w zatoczkę, pod łozy obwisłe i w cieniu przepadła.
I wciąż jęk człowieczy rozstrajał ciszę nocy, pieśni słowicze, łagodne tchnienie przyrody. Na wschodzie niebiosa bladły.


∗             ∗

W pół roku potem, gdy wicher jesienny szalał, a deszcz zimny bił o szyby, Jakób żegnał się z matką w czarnej izbie więziennej.
On na zydlu siedział, już do jutrzejszej dalekiej drogi gotowy, ze społeczeństwa zdrowego na zawsze wykreślony — ten sam spokojny, smutny, z głową pochyloną na piersi, z bezczynnie odrzuconemi ramiony.
Ona przed nim siedziała na ziemi, a między niemi leżał worek jego aresztancki, który mu poszyła i wyładowała na drogę.
Sama też do drogi gotową była, dwie sakwy na chleb miała przez plecy, w ręku kij żebraczy, i tak siedząc naprzeciw siebie, milczeli, najmniejszego