Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzień nową, a z każdej przed żoną się naśmiewa. Ale on tobie najlepszy, miłujesz go, jako ja ciebie. Co robić!...
Nauczył się ja to myślenie póty sobie powtarzać, aż mi het duszę do cna rozjadło, aż zmógł gorycze i wstyd, i żal już zupełnie jakby zamarł z bólu.
Trzeba koniec zrobić. Tak — już czas. Jednego z nas na świecie za wiele.
Myślał ja siebie zabić, to i tak ty do Macieja nie dojdziesz przez żonę jego! Myślał jemu śmierć zrobić, ale to głupia dumka była, precz ją odegnał. A o tobie i pomyśleć nie mógł, nie, nie. Zima wtedy stała na ziemi, i ty w chacie u mnie byłaś. Z miłowania swego ja się wyplątać nie mógł, duszę ubił, ból ubił, a to het żyło — żyło!
Aż wiosna przyszła. Ty płakałaś po kątach, oczy miałaś błędne, wyschłaś z jakiejś troski. Codzień ja z boru niespokojniejszy wracał, czy cię zastanę jeszcze, aż — kra gdy zbiegła, jednego wieczora patrzę — niema ciebie. Ty sama na siebie sąd zrobiła!
— Jaki sąd? — spytała kobieta i nagle pobladła, podnosząc nań oczy.
Stał przed nią w pełni księżyca, zapatrzony ponad jej głową na wodę ruchliwą. Wiatrak nieruchomy zaczerniał, jak widmo, on nagle przy nim zawrócił w prawo, w czarne ciasne przejście.