Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sunęła łódź, jak widziadło, ledwie ślad chwilowo ryjąc; niepostrzeżenie ubiegała droga.
Kobieta leżała w cieniu, udawała sen.
Nagle chłop głos podniósł, pieszczotliwy, proszący, cichy:
— Marynko, posłuchasz ty mnie?
— Mów! — odparła głucho, wzruszając ramionami.
— Powiedz, co ja tobie zawinił?
— Nic, nie lubię ciebie! — burknęła.
— To tak. Stara matka prawdę mówiła. Weź, powiada, psa złego, i pieść go, i karm — pokocha ciebie; weź, powiada, szulaka z gniazda i hoduj, i pilnuj — przystanie do ciebie. Ale człowieka nie bierz i nie hołub, bo to ni pies, ni szulak — ukąsi ciebie, zadziobie, albo ucieknie.
— Prawdę rzekła, nie było mnie brać! — burknęła.
Popatrzał na nią zdumiony.
— Jaż ciebie gwałtem nie brał. Zapomniałaś. Na kupalne ognie temu dwa lata, na onej polanie my się zeszli w czarnym lesie. Palili chłopcy ognie, dziewczęta pieśni stare śpiewały. Najwyżej ja przez żar skakał, najpiękniej ty śpiewała. Marynko, i co ja tobie za złe uczynił, że się rozmiłował, i skąd ja wiedzieć mógł, że ty mnie lubić nie będziesz dłużej, niż przez ową noc? Bo ty mnie wtedy lubiła, niebogo! Pod owymi czarnymi dębami my świtania doczekali, za ręce się trzymając,