Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobry wieczór, Marynko! — rzekł, usiłując się uśmiechnąć.
— Dobry wieczór, Jakóbie — odparła obojętnie.
— I wam, ojcowie, dobry wieczór, i tobie Macieju. Cóż, spokojnie u was?
— Ano jednakowo! — odparł stary — a u ciebie, synku?
— I u mnie jednakowo! — odparł, głową kiwając.
— Głodnyś może? — spytała stara.
— Nie. Zmęczyłem się. Kawał drogi. Spocznę trochę.
Otarł rękawem pot z czoła. Dziwne to było zmęczenie, bo biały był, jak płótno, a wargi miał sine. Usiadł na ławie i westchnął.
— Może ci wódki dać! — zaśmiał się Maciej. — Z oczu ci patrzy, jakbyś upiora spotkał.
— Gorsze są strachy niż upiory. Za wódkę dziękuję, odrzekłem się zaraz po weselu.
Milczenie ciężkie zapanowało w izbie.
Gość je przerwał, w okno patrząc:
— Noc to — noc kochana! Ni szumu, ni ruchu, a ciepłość wskróś serce obejmuje. Będzie nam lubo wracać.
— Nie zanocujesz? — spytał stary.
— Ej, doma mi pilno! Służba, nie drużba! Godzinę zabawię, do miesiąca wschodu. — Wstał,