Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

, oczy zamknięte. Żył jeszcze, ale słabo. Kolega z siłą nadludzką na konia go wciągnął i na piersiach trzymając, osłaniając ramieniem, ruszył dalej, już na nic niepomny. Za każdą kulą zakrywał go sobą i patrzył w martwą twarz, dłonią tuląc ranę, z której jasna krew buchała na nowo za każdym ruchem. Dobije go prędka jazda!
Porucznik stanął i zsiadł z konia. Dym, wystrzały, groza tej pułapki oślepiała ułanów, pędzili pod gradem ołowiu, byle się prędzej wydostać na czyste pole; nie poznawali nikogo.
Konstanty nie wołał pomocy.
Ranionego jak tłumok wziął na plecy i, widząc ścieżynę w skale, kozi ślad zaledwie, ruszył, uginając się pod swym ciężarem, zlany potem, ogłuszony hukiem, mimo, że sam draśnięty w policzek, cierpiał nieznośnie. Gdzie go zaprowadzi ślad, nie wiedział, gdzie ratunek znajdzie, nie kombinował, tylko instynktownie unosił ten skarb sobie zlecony od kul i śmierci. Upał obezsilał go do reszty, a bezwładny raniony ciężył ołowiem. Nie ustawał jednak i szedł, cudem nie tracąc równowagi, sto razy potykając się nad zawrotnemi głębiami.
Żeby źródło, cieniu trochę, wody kropla, zamiast kamieni. Ścieżka zygzakiem zbiegała w dół, ale pochód trwał w pojęciu Konstante-