Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jedli tedy we trzech, bo i mruk się do stołu przysunął, a po chwili ukazała się dziewczyna. Usiadła obok stryja i spytała go o sprawy biurowe.
— Robiłem, co trzeba. Zaległości nie znajdziesz — odparł lakonicznie.
— Jutro, korzystając z niedzieli, można zawieźć pana Niemirycza rzeką na owe sporne łąki i na gruncie rzecz wytłumaczyć. Możemy śmiało pod Niemirów dopłynąć, starego niema w domu.
— Ja jutro muszę być z inspektorem ogniowym w Medwidle — rzekł Kęcki. — Ale ty sama potrafisz wyjaśnić. Znasz te łąki. Ja dziś panu resztę papierów oddam i tych chłopów sprowadzę.
— Fałszywych świadków przeciwnej strony?
— Tak. Wie pan, co Niemirycz zrobił? Przy oględzinach sądowych na gruncie kazał chłopom nasypać do butów ziemi z Niemirowa, i przysięgli, że stoją na jego ziemi. Sprytne!
Tu nagle ów stryj niespodzianie się odezwał:
— Czy pan nie znał panny Stefanji Puciatówny?
Niemirycz drgnął i wszyscy spojrzeli na mówiącego, ale on spokojnie na gościa patrzał i czekał.
Po sekundzie Niemirycz odparł, jakby wahająco:
— Nie pamiętam. Zapewne nie.
— Uhm! — mruknął stary. — Mnie pan też znać nie może.
Powstał, zapalił fajkę, zdjął z słupa ganku strzelbę, pas z ładunkami i rzekł do synowicy:
— Chodź, oddam ci klucz od biura, a potem poszukam kaczek na jeziorku.
Sięgnęła po kapelusz i zeszli oboje na drogę. Gdy się oddalili ze sto kroków od domu, stary rzekł:
— Niemirycz nie widział twego towarzysza?