Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na werandzie był już tylko hrabia Alfred. Zaczęli rozmawiać o interesie i przeszli do biura. Tam Niemirycz list ów zatrważający odczytał i dowiedział się, gdzie znajdzie administratora dóbr litewskich, kto go bliżej z sprawą zapozna. Poprosił o list polecający i o konie na stację.
Hrabia miał już list gotowy. Zaczął mu długo i szeroko opowiadać, którędy i dokąd ma jechać.
— To od kolei opętanych mil siedem. Niech pan zaczeka do jutra, wyślę depeszę o konie. Tam pan nie dostanie nawet powozu, w najlepszym razie furę żydowską. To koniec świata.
— Dziękuję panu hrabiemu. Pojadę zaraz, gdyż mi szkoda dnia tracić, a fury nie lękają się moje kości. Widzę z listu, że zaledwie będę miał czas założyć apelację.
— To jedź pan. Oto kwit do kasy. W tej chwili poślę po pieniądze. Niechże mi pan zaraz po przybyciu na miejsce doniesie, jak pan sprawę uważa.
Rozmawiali kilka minut, zanim lokaj z kasy nie wrócił. Potem Niemirycz zaraz się pożegnał, poszedł do swego pokoju, przebrał się, i oto znowu jechał wolantem do stacji, w śliczny, letni wieczór.
Zapachem skoszonych traw przepełnione było powietrze i cicho mknął powóz wśród pól dojrzewającego zboża. Niemirycz zdjął kapelusz, przymknął oczy i słuchał ciszy.
Na czyste niebo wynurzył się księżyc. Na zachodzie w różowych smugach pozostało jeszcze wspomnienie słońca. Przepiórki wabiły się w zbożach. Nagle ciszę przerwał strzał. Niemirycz drgnął, stangret się obejrzał.
— Bestja jakaś zające bije — mruknął.