Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ulicach. Nie umiem zauważyć różnicy, bo nie mam prawie stosunków towarzyskich.
— No przecie! Weźmy teatr. Pustki...
— Po ogródkach się tłoczą, w cyrku pełno.
— Phi, takie frajdy! — pogardliwie mruknął hrabia.
— Kiedy tłok i pełno, musi to ludzkości dogadzać.
— Pan tam nie bywa?
— Nie.
— Prawda. Jeden teatr ma łaskę u pana. Jeśli się pan o nim odzywa, to jako obrońca.
— Nie przypominam sobie, abym w tej kwestji kiedykolwiek głos zabierał.
— Ale, à propos towarzyskich stosunków — wtrącił hrabia ordynat — czy pan nie ma krewnych na Litwie?
Niemirycz oczy podniósł.
— Nie — odparł krótko.
— Imiennik pana ładną mi sprawę wytoczył. Dla niej pana tu wezwałem.
Niemirycz milczał.
— Mamy tam na Polesiu jakieś setki, tysiące morgów błot i lasów, mojej żony majątki, klucz Mehecki.
— Gdzie się na głuszce wybieramy — wtrącił hrabia Franciszek.
— Właśnie. Otóż niejaki Józef Niemirycz zagarnął nam parę tysięcy morgów łąk i dowodzi planami, że do niego należą. Administrator Kęcki już sprawę w pierwszej instancji przegrał i dopiero wystraszony do mnie się zwrócił. Jak pan myśli, zła sprawa?