Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakoś nic nie czuję. A ty się nie gniewasz?
— Zaco?
— A żem dał twój adres? Myślę: Księżom kłopot i nieprzyjemność zrobię, a oni tacy dla mnie byli łaskawi. A z nim my razem do Emmaus chodzili, to już on mnie pozwoli trochę poleżeć. Nie gniewasz się?
— Co też ksiądz mówi! Kto to księdza zranił?
— To nie mnie! Co ty gadasz? To z wypadku! Dwóch się pobiło, chciałem rozbroić i tak się nawinąłem nieszczęśliwie.
— Którzy to byli?
Ksiądz umilkł, oczy przymknął.
— Ty ich nie znasz. Tacy obcy jacyś.
— Zadźgali księdza nożem i ograbili! — z goryczą, z wściekłością wybuchnął Niemirycz.
— Nie, nie ograbili! Nie, nie! To z wypadku.
— Z wypadku została w ręku księdza resztka tej czerwonej chustki, w której złoto było.
— Ty zaraz potępiasz! Nie można tak. Złoto rozdałem. Poco się tak gniewasz i unosisz? Ileż to razy człowiek w zapamiętaniu coś zrobi, a potem żałuje.
— Więc to było w zapamiętaniu, nie z premedytacją zbrodnia?
— Jaka zbrodnia? Kto ci mówił? Dajże pokój! Zranili mnie przypadkiem, żyję, mogę się z Bogiem pojednać. Czyś ty posłał po księdza?
— Poco?
— Zawsze trzeba się wyspowiadać, wiatyk dostać. Może jeszcze Pan Jezus zostawi, a może już zawoła. Na wszystko trzeba być w pogotowiu.
— Ksiądz myśli, że ktokolwiek w taką noc zechce się fatygować do chorego.