Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Otworzył.
— Czy tu mieszka pan Niemirycz? — spytał go żywo nieznajomy mężczyzna. Za nim stało kilku ludzi.
— Tutaj.
— No to wnoście! Powoli, ostrożnie! — zwrócił się do tych ludzi mężczyzna i dodał objaśniając Niemiryczowi:
— Przywieźliśmy do pana rannego. Wskazał pański adres i nazwisko. To ksiądz. Zraniono go nożem w brzuch, zdaje mi się nie śmiertelnie. Opatrunek na razie zrobiony, ale dużo krwi utracił. Czy to pana krewny?
Niemirycz nie odpowiedział, nie dosłuchał. Skoczył naprzód, z jękiem wściekłości i rozpaczy. Ujrzał sanitarjuszów. Ksiądz leżał na noszach bez ruchu, z zamkniętemi oczyma, biały jak papier. Płaszcz miał obłocony i poszarpany, w ręce trzymał kawałek, strzępek czerwonej chustki.
Wniesiono go i ułożono na łóżku. Wtedy się ocknął i począł stękać. Mieszkanie napełniło się ludźmi, chłodem, wilgocią, wonią apteki, gwarem gawiedzi podwórzowej. Na razie Niemirycz był jak nieprzytomny z żalu, miał oczy i uwagę tylko dla doktora.
Lekarz obejrzał jeszcze raz chorego, rozebrano go, ocucono z omdlenia. Poznał Niemirycza, uśmiechnął się do niego, ale nic nie rzeki.
— Tymczasem trzeba go do rana tak zostawić — rzekł lekarz. — Krwotok ustał, niech spocznie. Rano trzeba będzie zobaczyć, co jest do zrobienia.
— Niebezpieczeństwa nagłego niema? — spytał Niemirycz.