Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja najsumienniej śpię do zachodu słońca! — rzekła Jaśka, wstając.
Ruszyli się wszyscy.
— Zaprowadzę cię do twego pokoju, Romku — rzekła Jadzia. — Rzeczy twoje już przysłano z Mehecza.
Pożegnał Kęckich i poszedł za nią.
Pokój był od ogrodu, czysty, obszerny, ale bez żadnych szczególnych pamiątek. Pęk kwiatów polnych stał na biurku, nad łóżkiem makata perska, kilka szaf z książkami. Nie było pustki — dużo słońca i powietrza.
Uścisnęli się. Był tak zdrowo znużony, że po chwili zasnął, jak kamień. Gdy się obudził, ptaki w ogrodzie śpiewały do snu, słońce zachodziło, lato pachniało w powietrzu. Zresztą była wielka cisza.
Ale snać czatowano na jego przebudzenie, bo ledwie się przebudził, ukazała się w szparze drzwi płowa czupryna chłopca usługującego i dwa rzędy zębów w uprzejmym uśmiechu.
Wszedł, podał wody i rzekł:
— Pany już wszystkie wstali i pan z Mehecza dopiero co przyjechał.
Niemirycz się zerwał zawstydzony, począł się ubierać.
— Kto tu mieszkał pierwej w tym pokoju? — spytał.
— Pany. A któżby? To pańskie pokoje — odparł chłopak, myśląc, że żartują z niego.
— Jakie pany?
— Nasze. Starynne pany. Tu cudzych nigdy nie było.
— A tyś tu dawno?