Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

głosił parę toastów, po spełnieiu tych obowiązków wyszedł na papierosy i wrócił, gdy w salonie panował już skwar od lamp i ciżby ludzkiej, gdy powietrze duszne było od perfum i potu, a przesłonięte mgłą.
Czyżby i tu wirował pollen przyrody czerwcowej! Popatrzał chwilę na wirujących ludzi. Mieli twarze konwencjonalnie uśmiechnięte, pod ścianami siedziały pompatyczne mamy. Takt tego wiru znaczyło z nut kilku najętych muzykantów — tempa i kroku nauczył metr tańca.
Homo sapiens się bawi!
— Pan nie tańczy? — spytało go kilka osób ze zdziwieniem, z żalem, z zalotnością, ze współczuciem, na wszystkie tony.
— Niestety, nie umiem! — odpowiadał uprzejmie, a gdy go zanadto namawiano i ośmielano, umknął do parku. Zaszedł tak daleko, żeby muzykę słyszeć ledwie jak odległy szum, w zakątek cienisty i dziki, i tam, wyciągnąwszy się pod świerkiem, odpoczywał. Czuł się, jakby w bardzo miłem towarzystwie, jakby z kimś drogim i bliskim, z tem niebem i z tą weselną przyrodą. Po gniazdach niewidzialnych słyszał kwilenie piskląt, w blasku księżyca przelatywały ćmy. barwne jak stare makaty, i zapadały w orgję na kwiaty nikotyny i naparstnic. Gdzieś od pól dochodziło dyskretne nawoływanie kuropatw:
— Czyj ty? Czyj ty?
Miał ochotę im odpowiadać:
— Wasz! Wasz!
Jeż na łowach przesunął się tuż koło jego nóg, obwąchał je nieufnie, czmychnął i potoczył się dalej. Czasami z igieł świerkowych spadały krople rosy. Na