Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie, odeszła ode mnie... do męża i do dziecka.
— Słuszne i przyrodzone. Gdybyś ją opuścił, źlebyś uczynił: słabszego nie godzi się po drodze zostawiać, choćby ciężył. Musiałeś cierpieć, ale widzę, żeś bez winy, boś spokojny. To rany, co się zagoją, bo są cielesne, a w tobie duch góruje.
— Blizna przecie zostanie — szepnął Niemirycz — i zostanie jakby zbiedzenie ducha. Ha, co robić? Musiało to przejść i musiało minąć.
Zebrał te szczątki, złożył do małej skrzyneczki i zapieczętował.
— Rzucę to kiedyś w morze — szepnął. — Niech gdzieś zapłynie, jak ta palma. Proroczą była kiedyś ta poezja o chmurze i skale!...
Nazajutrz przyszedł hrabia Andrzej do biura. Miał jeszcze na twarzy złotawy odcień swobodnych morskich podmuchów, jeszcze światłość słońc w oczach, ale już był ubrany szablonowo, według ostatniej mody, ostrzyżony, ogolony, już nabierał pozoru eleganckiego panicza i bogacza.
Uścisnęli się po dawnemu serdeczne i hrabia rzekł szczerze:
— Wiesz, zupełnie jest inaczej, niż się spodziewałem. Przyjęli mnie jednym hymnem zachwytu, słuchają mnie bez cienia krytyki, nikt nie jest urażony, ani zgorszony — zasypują serdecznościami.
— No, więc świetnie się zapowiada?
— Pewnie, ale kiedy to będzie! Powiedziałem ojcu, że proszę o pracę. Bardzo się ucieszył, ucałował, obiecał, tylko prosił, abym wszedł w towarzystwo, stanął już w roli skończonego człowieka, złożył obowiązkowe wizyty, pomógł mu w reprezentacji, a zarazem zapoznał się z wybitnymi członkami naszej sfery,