Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się oswoił z karykaturami i łajaniem, po pismach. Nigdy nie dysputował, ani się bronił. Pisał następny artykuł w miarę myśli, które się wypalały, krystalizowały pod czaszką.
Patrzał teraz po ludziach. Ześlizgiwały się jego oczy obojętnie po strojach dam, po twarzach pięknych, po uśmiechach zalotnych, po tłumie podnieconych, rozbawionych mężczyzn, po morzu głów, i widział wciąż w pamięci myśli dziecinne, jasne oczy zbiedzonego księżyny, i słyszał przepyszny śpiew Willi Mora.
— Chciałbym z nim rozmawiać przy wtórze jej głosu! — myślał.
Stefan Opolski poszedł do jednej z lóż z uszanowaniem do pięknej bankierowej, a do Niemirycza zbliżył się rejent, który miał klientelę ordynacji, więc go znał z urzędu.
— Nasz hrabia w tarapatach — rzekł po przywitaniu, śmiejąc się.
— Nic nie wiem, — odparł Niemirycz.
— Ano, o brata i tę divę. Podobno szalenie go kosztuje. Co prawda, głos fenomenalny.
— Złoto się stacza znowu w rynsztok, skąd wyszło, za pośrednictwem tych dam. To zwykły świata porządek. Jest w naturze rachunek niczem nie zachwiany. Ale naszemu hrabiemu to niczem nie grozi. Bracia są podzieleni.
— Ba, ale powiadają, że on się chce żenić. To będzie dopiero skandal, pod pański pręgierz.
— Na sam fakt słowa nie powiem, ale jeśliby protestowali i przeszkadzali, zapytać będę musiał: czyście chrześcijanie? Co prawda, wobec demonstracyjnej religijności tej sfery, każdy logiczny człowiek to samo postawi pytanie.