Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Szatan jesteś. Do muru mnie przyparłeś. Czy ty rozumiesz moje ustępstwo? Ja, ja przyszedłem do ciebie, korzystaj. Bierz, co chcesz, o co ci chodzi.
Niemirycz się roześmiał.
— A pan mi ma co do oddania? To niech mi pan odda moją matkę.
Stary się zachwiał, jakby otrzymał uderzenie. Jakiś chrapliwy dźwięk wyrwał mu się z gardła.
— Nie ma pan mi nic do dania, ani do oddania, i ja nic od pana nie chcę... i niczem jest pan dla mnie.
— Tylko ojcem!
— Nie, panie. Ja nie mam ojca. Jest zapewne na świecie ten, którego zabawce, chwili szału zawdzięczam istnienie to zwierzęce. Wszystkie ssaki mają takich ojców, nawet lepszych, bo pilnują swych małych i karmią, zanim im kły i pazury nie wyrosną. Mnie nikt nie chował, nie ochraniał, nie prowadził, nie uczył; żaden ojciec, ani opiekun, nikt, żadnych obowiązków względem mnie nie spełniał i ja się do żadnych nie poczuwam. To pan tu przyszedł i czegoś ode mnie zapewne chce, ja pana nie znam, i jeśli między nami jest jakiś łącznik, to go nie dotykajmy — uszanujmy umarłych. Panu chodzi o sprawę tylko, dla niej pan tu jest. Proszę, mówmy o sprawie.
— Mówmy. Sto lat proces trwa, pożarł setki tysięcy. Kosztował życie mego ojca, kosztować będzie moje, i ty je będziesz miał na sumieniu. Chcesz tego? Przyszedłem, żeby wstrząsnąć twoją szatańską duszą. Opamiętaj się... niech inny mnie zrujnuje i zabije, nie ty. To potworne!
— Może pan tego uniknąć. Pierwszym pociągiem możemy pojechać do Warszawy, do hrabiego. Może on na pana prośbę zgodzi się sprawę załatwić polubo-