Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

u swych stóp rzekę i krajobraz wolny. Odetchnął czystym, mroźnym powiewem przestrzeni i pomimo mrozu pozostał długo na urwisku.
Rzeka, pomimo mrozu, płynęła bystro na zekręcie pod miastem. Huczała, pieniła się, wody miała modre i przejrzyste, i miała jakąś mowę, której z lubością słuchał i rozumiał. Gdy wreszcie, skostniały od zimna i głodny, zawrócił do miasta, miał raźniejszy krok i jaśniejsze oczy.
W restauracji, gdzie codzień razem obiadowali, znalazł Kęckiego, który dawno nań czekał i zaczynał się niepokoić.
— Przyznam się panu, żem już myślał szukać pana przez policję.
— Co znowu? Dlaczego?
— Ta przeklęta sprawa mnie tak denerwuje.
— Myślał pan, że przeciwna strona nasłała na mnie zbirów? Nie, poszedłem najzwyklej w świecie zwiedzić miasto.
— Tak sam? To pan nic nie widział.
— Ano, nic.
— Naturalnie. Gdybym był wiedział, oprowadziłbym pana. Tu się nic nie zobaczy, jeśli się nie wie. Tu niema nic dla oczu.
— Spodziewałem się tego. Chciałem zobaczyć tylko duszę i życie tych ludzi.
Kęcki się roześmiał.
— Duszę? Bagatela. Prawdziwy z pana koroniarz. No i co? Dużo pan zobaczył?
— Tyle, ilem widział. Nic. Tylko tu rzeka żyje, reszta to trupy!
Kęcki wciąż się śmiał.
— Chce pan pójść jutro ze mną? Ja pokażę.