Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

też był pusty, ciemny; na środku leżała czarna płachta, z białym wyszytym krzyżem i na krzyż złożonemi piszczelami po rogach, dekoracja tylko co odbytego żałobnego nabożeństwa, W ławkach siedziało kilkanaście kobiet i paru dziadów. Chłód wiał od ścian i kamieni, sztywność od ołtarzy. Ciszę przerywał kaszel dewotek i klapiący krok sługi kościelnego, który sprzątał lichtarze i lampki od katafalku. Niemirycz wyszedł, czując, że go dreszcz przejmuje. Poszedł prosto przed siebie bez wyraźnego celu, zamyślony. Uliczki były coraz bezludniejsze, domy mniejsze i rzadsze; parkany, ogrody, rudery ciągnęły się bezładnie. Na jakimś placyku piaszczystym stała drewniana brama; psy ją odwiedzały, mając to miejsce widocznie za ulubione do rautów i zabaw. Niemirycz zaczepił przechodzącego mieszczanina w czarnym kożuchu i spytał, coby to był za pomnik.
— A kto go wie! — odparł człek, ruszając ramionami.
— Wy nie tutejszy?
— Rozumie się, że tutejszy.
— I nie wiecie, na jaką pamiątkę to wznieśli?
— Stoi, to i stoi! Co za ciekawość. Ot, niech pan policjanta spyta, może wie. A pan skąd?
— Z Warszawy.
— Aha! — i poszedł, jakby zrozumiał ciekawość.
Potem jeszcze spotkał Niemirycz partję aresztantów pod konwojem. Napełnili powietrze brzękiem kajdan, zaduchem łachmanów burych, przesunęli się jak widmo czyścowe i skręcili w boczną uliczkę. Słyszał wciąż to charakterystyczne szczękanie targanego żelaznego łańcucha i miarowy krok eskorty. Potem nagle wydostał się na pusty, urwisty brzeg, i zobaczył