Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie — rzekło wreszcie.
Mężczyźni spojrzeli na siebie. Niemirycz przetarł oczy dłonią, a potem patrzał bezradnie po tej izbie, po barłogu, po skulonej u piecyka drobnej postaci dziewczynki, po złotych włosach obłąkanej, po bezmyślnych, szarych twarzach dzieci, żujących chleb, i jakby stęknięcie ciężkie wybiegło mu na usta.
— Chodźmy — rzekł Kacperek. — Już tu pan, ani nikt więcej nie poradzi.
— Ta wiedźma zgubi to dziecko — szepnął machinalnie Niemirycz.
Drab zaśmiał się cynicznie.
— Bogaty może sobie na wszystko pozwolić. Niech płaci. Nasze dziewczyny na to są. Co tam! Chodźmy!
Niemirycz położył rękę na głowie dziewczynki.
— Ja tu jutro wrócę, nie bój się — rzekł, wychodząc.
Na dole, u stróża, załatwił sprawę komornego. Obiecał nadal rodziną się opiekować — i odeszli.
— Teraz pan musi do mnie wstąpić — rzekł Kacperek. — Nie, żebym w ręce patrzał, ale żeby też pan zobaczył, jak żyje sprytny facet. To niedaleko.
Istotnie, o parę ulic i zakrętów, weszli do wielkiej kamienicy, w drugie podwórze, na trzecie piętro. Drab na schodach zaświecił świeczką woskową, drzwi otworzył swoim kluczem, i zaraz namacał i zapalił lampkę. Izba była duża i z pewną pretensją umeblowana. Dalej widać było drugi pokój, w którym stały łóżka.
— Cały lokal! — zauważył Niemirycz.
— Tu, po prawdzie, to zameldowana matka: Agnieszka Sadowska, z własnych funduszów. Ona ma, panie, dobry fach, jest kabalarką. Jak ona łgać umie, to pycha, panie! A przy niej mieszka Franciszka Bą-