Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kłaniam się panom. Bóg zapłać za miłosierne serce dla sierot! Matka Najświętsza wynagrodzi! Ja ile sił im pomagam, ale sama jestem w mizernym stanie. Mąż był woźnym, spadł z etatu, musi być stróżem. Bardzo nam ciężko, dzielimy się z uboższymi kawałkiem chleba, jak Pan Jezus przykazał. Żeby nie łaska pana gospodarza, tobyśmy nie dali rady, ale on ma litościwą duszę... Już trzeci kwartał na komorne czeka.
— Kto jest gospodarzem? — spytał Kacperek.
— Pan Majkowski.
— Aha, ten gruby młynarz? Nie spadnie mu kałdun, jak za tę klitkę nic nie weźmie. I tak ludzie w niej mieszkać nie powinni, bo to skład na stare worki, a nie ludzkie pomieszczenie. Ot, ten pan da wam pieniądze na pochów, przyodziewek i strawę, a ja będę naglądał, żeby im krzywdy nie było, bo to sieroty po moim znajomym.
Kobieta spojrzała na niego z ukosa i zwróciła się do Niemirycza:
— Mój już był i w parafji, i w magistracie, i u stolarza. Będzie kosztowało dziesięć rubli wszystko. W parafji to nawet wstyd miał, że to nieślubne.
Niemirycz podał dziesięć rubli. Haczykowate chude palce kobiety chwyciły chciwie pieniądz. Obejrzała się wtedy na trupa.
Dzieci, otrzymawszy chleb, wgramoliły się na łóżko, przykucnęły przy zmarłej, jadły, a młodszy tkał w rozwarte usta trupa kęsy chleba. Matka patrzała na to bezmyślnie, dzieci jakby z podziwem, że Andzia, tyle dni głodna, do chleba nie ożyje. Józia, od chwili wejścia Walentowej, patrzała na nią i milczała. Stróżka jakby jej nie uważała. Oburzyła się na głupotę dzieci