Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Drab, klnąc, wziął chłopca na ręce. Ksiądz ruszył za nim. Gdy Niemirycz się przyłączył do gromady, dwóch szepnęło coś, zastąpili mu drogę, ręce mieli w kieszeniach.
— A ty czego?
— A do was, z księdzem — odparł spokojnie. A potem przyjrzał się uważnie jednemu i dodał:
— Jużeś mnie zapomniał, Kacperku?
— Dalibóg, pan Niemirycz. Ot, psia noc, tylko co człek swego adwokata nie dźgnął. Moje uszanowanie panu. Człowiek bo nie przywykł swoich ludzi w takim przyodziewku widywać.
— A ten drugi to kto?
— To jeszcze frajer, u mnie na nauce, Lampa. Przyślep się dobrze temu panu, Lampa, i nie rusz, bo jak się zawalisz kiedy po szyję, wykręci cię z Pawiaka.
— A Franusię masz? — spytał Niemirycz.
— Mam i na ulicę jej nie wyprawiam, jak to inni czynią. Zobaczy pan: dama, bankierska utrzymanka.
Pochód przystanał. Pod parkanem siedziało dwoje dzieci; ksiądz już nad niemi stał i rozpytywał się. Starszy chłopak, może siedmiolatek, wybełkotał wreszcie, że rano wyszli na miasto żebrać, bo matka leży chora, a siostrzyczka umarła; że uzbierali dużo miedziaków, ale ich spotkał „Franek“, wybił, odebrał wszystko i zagroził, że jeśli powiedzą, to ich zarżnie.
Któryś z pijanych zdecydował, że Franek sprytna bestja i śmiali się wszyscy. Ale ksiądz się zaperzył.
— Głupstwa gadacie! Nie wolno od biedniejszego brać, nie wolno, mówię wam i powtarzam. W łeb to sobię włóżcie, w ten zakuty. Grabić biedniejszego, to