Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Panie hrabio, jabym prosił o zwłokę.
— Jak długą?
— Nie wiem. Mam parę bardzo ważnych spraw w toku. Muszę je załatwić.
— Rozumie się. Musi pan przygotować sobie zastępcę, ale w zasadzie rzecz postanowiona. Tymczasem Andrzej będzie ze mną. Postaram się go zająć, obznajmić z interesami. No, załatwiliśmy najważniejsze, możemy przejść na kolację.
Spożyli ją we trzech we wspaniałej jadalni i przegawędzili bardzo serdecznie do dziesiątej. Gdy Niemirycz szedł przez podwórze do swego mieszkania, ujrzał światełko w oknie i domyślił się, że ksiądz Michał na niego czeka.
Jakoż ksiądz, rozlokowany przy stole, odmawiał brewiarz i, nie przerywając go, dobrodusznie do wchodzącego się uśmiechnął. Niemirycz wyjął z skrzynki list z stemplem wiedeńskim i przeczytał go chciwie.
Ksiądz pierwszy skończył i patrzał na niego.
Niemirycz list włożył do kieszeni i wesoło spytał:
— Ksiądz nie pyta, z czem wróciłem?
— A poco? Toć widać ci duszę jasno z oczu i śmiejesz się. Zdrowo ci, spokojnie, dobrze. A widzisz! Śmiejesz się. Tobie bardzo śmiechu brakło. Trzeba swoje odeśmiać. A wiesz, ja tu codzień bywałem. Stróż mnie wpuszcza. Choć, wiesz, ja coś ci zabrałem. Nie wytrzymałem. Stały tam, wiesz, w kącie, dwie pary butów, no i wiesz, trzy dni się wahałem i wziąłem. Wiesz, tam było na Solcu pięcioro ludzi bosych. Nie mogli zarabiać, bo bosi... Uważasz, myślę: dam tymczasem, a potem odkupię, może mi jakie pieniądze kapną. Ale dotąd zebrałem tylko pięć złotych. Nie gniewasz się? Ja wiem, ludzie szczę-