Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja już mam! — zawołał Bartnik. — Złożymy na spodzie barci. Uchowa drzewo i pszczoły.
— Cieszę się, że nie ja je będę wyciągać, jak pora przyjdzie, ale zresztą zgoda na pomysł — rzekł Pantera.
Oddał Rosomak złoto powstańcze i chłopcy zaraz je pszczołom pod opiekę ponieśli.
W tydzień potem głaz już leżał na mogile i Odrowąż znaki jakieś na nim wykuwał i chłopcom tłumaczył.
— Nie powinien nikt rozumieć, tylko wy.
Nad karkiem Moskal jeszcze siedzi i szpieguje.
Drzew też nie warto sadzić, chyba krzepki jałowiec, żeby uwagi nie zwrócić. On i tak zmartwychwstanie, a tamci Bożego Sądu się doczekają. Jaki siew, takie żniwo, ino Bóg nie rychliwy, jako że wiekuisty.
I pokazując niezdarne kształty, mówił:
— To jest krzyż, a to orzeł, i korona, i drzewce, a tu 63. Stacho się zwał, pamiętam, a nazwiska nie. Więc to S — to jakby podpis, a tak się czyta: Chrystusów wyznawca, Chorąży z powstania — Stacho, a jeszcze dodam W — to znaczy z Warszawy. I głaz bokiem odwrócimy, żeby napis dla wiedzącego tylko był widoczny.
— Obejmą go wrzosy i mchy utają!
Wiatr rozwiał biały piasek i osypał ziemię igliwem i liśćmi, po małym czasie mogiła Chorążego stopiła się i wsiąkła w barwę ziemi, została tylko pamiętna w duszach leśnych ludzi.