Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

idę. Tak się zaraz rzuciło pięciu i kobiety do wiązania. A potem znowu przyszła gromada do wodza — żeby jakiś spór graniczny rozsądził i w mig go wyręczyli. No — i położyliśmy żyto i jęczmień i rychlik już koszą. Ino huczy u nas na polu, a śmiechu, a śpiewu, a ochoty — że ha! Wódz kazał miodu przynieść i skrzypce! Zaraz do barci po miód skoczę — inobym chciał mleka się napić, bo straszny skwar — a doktór krzyczy, żeby wody nie pić, bo ludzie zaczynają na biegunkę chorzeć. Ojciec już mendle zwozi na gumno!
I poleciał chłopak, a Coto też zaczął napierać się na Boży świat, ale ino na przyźbie usiadł tak jeszcze był słaby i na płacz mu się zbierało, że lecieć, pracować, znoić się i cieszyć z nimi nie może.
— Nic to! — pocieszał go Bartnik, gdy wrócił z lipówką pełną miodu, i dał mu na miseczce kawał plastru jeszcze przejętego ciepłem i wonią ula — nic to! Ale co się dla ciebie szykuje, żebyś wiedział! Pantera z wodzem szepcze, alem podsłuchał.
— Co? — powiedz!
— Nie wolno mi gadać! Zobaczysz!
I śmiejąc się, chłopak tobołki zabrał, pożegnał się i poleciał z powrotem.
— Ojcze! Co mnie czeka? Pewnie wiecie? — napadł Coto na Odrowąża.
— Nie wiem! Ale myślę — że cię czeka to, co się należy zuchowi: chwała i honor — odparł stary — głaskając go po głowie.
Minął jeszcze jeden cichy, skwarny dzień letni. Coto już od rana wyszedł na podsień i rozkoszował