Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drugim zajrzał, czegoś cudzego, obcego, dalekiego, innego pożądał? — Milczeli wszyscy.
— No, toć kwiat paproci mamy w zanadrzu głęboko — z kąd nie wypadnie: w sercu.
Powstał Rosomak, przeciągnął się — spojrzał po niebie.
— Ot i świt niedzielny. Żórawie stróże już grają. Do dom!
Nikt nie myślał o śnie. Cudny, pachnący, rośny świt wstawał nad puszczą. Chłopcy z Panterą kopnęli się do kąpieli, a Szczepańska rzekła.
— Niedziela jagodna być powinna. Nikomu obiadu nie dam, kto pełnego dzbanka nie przyniesie.
— Trudno — trza matki słuchać — idziemy! — rzekł Rosomak.
— Ale pierogi na wieczerzę sobie zamawiam! — dodał Odrowąż.
Jakoż, gdy chłopcy wrócili po kąpieli, znaleźli chatę pustą — a na progu trzy puste dzbanki i trzy kromki chleba.
— Aha, znaczy — jazda po jagody! — zaśmiał się Pantera, porywając najmniejszy dzbanek. — Można się będzie przespać, najeść czernic i poprosić drozdów, żeby pomogły zbierać.
— Do barci zajrzę, bo tam najwięcej poziomek — rzekł Bartnik.
A Coto, widząc Łataną Skórę idącą wolno na Pastwisko, wskoczył na nią — i tak ruszył w las, na beztroską wędrówkę.