Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wodzu, palimy Kupałę. Ściągnęliśmy stos pod niebo wysoki.
— Dobrze. Wszyscy pójdziemy! Tylko ryby mnóstwo do sprawienia. Gromadnie trzeba pracować, żeby do wieczora skończyć!
Mniej się to Panterze podobało, ale stanął z innymi do roboty.
— Nie będzie głodu w post, mówił. Żeby jeszcze grzyby obrodziły — to zimować będziemy jak króle. Ot — i Bartnik wraca.
Bartnik przyniósł więź kłosów żytnich i ciężki tobół zapasów — przytem różne wieści ze świata.
Ziarno wyłuskał na dłoń Odrowąż — obejrzał, w zębach sprobował.
— Dopiero po Św. Pietrze można żąć — zdecydował.
— Pobujamy jeszcze tydzień po borze! — szepnął radośnie Bartnik do Cota.
— Jagodny tydzień! — rzekła Szczepańska. — Raki gotowe — chodźcie wieczerzać!
Zasiedli w koło stołu — gdzie się barwiły misy — pełne — i wśród chrzęstu łamanych kleszczy Pantera rzekł:
— Coto, wiesz ty — że ci trzeba samemu iść do Wdowiej Góry i stos zapalić!
— Dlaczego?
— Bo pierwszy raz Kupałę palisz i nie masz kwiatu paproci.
— A wy macie?
— Wszyscy.