Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zadarły olbrzyma, bo się walił ciężarem w lód, a one wierzchem się trzymały. Ale jak zadarły, ginąc, w głąb poszedł i tylko rakom się zdał. Przypadkiem, brodząc, znalazłem w wodzie łeb i rogi. Siedmnaście miał rosoch. Patryarcha był.
— Czerep i rogi wydobyliśmy z wodzem, ale co do raków tom mu się nie pochwalił. Oni czasem trzy dni nic nie dostaną, a ja idę jak do spiżarni.
— Co my teraz będziemy robili, jak siano gotowe? — spytał Coto.
— Pomożemy w żniwa Odrowążom, a potem wódz myśli groblę rzucić na tę topiel do starych Puhaczych Chojar, żeby tamtą stronę módz zbadać dokumentnie. Tamtędy można będzie do Żurawich Lęgów się dostać i może remizy znaleźć. Hej! roboty nam nie zbraknie, ale w dzisiejszy dzień — nas wszystkich pierwszy smętek trąca!
— Dlaczego?
— Słońce od dziś mniejszeje! Idzie ku jesieni, ku zimie, ku nocy. Ha, trudno! — stęknął i, aby smętek odegnać, dodał:
— Kupałę zapalim na Wdowiej Górze. Widna będzie aż na stałe lądy — gdzie ludzie mieszkają. No, mamy ćwierć raków — dosyć na wieczerzę. Zostawimy matce w chacie i skoczymy stos kupalny przygotować.
Szczepańska, czyniąca wielkie porządki w chacie, przyjęła mile zdobycz, a oni, nie czekając powrotu towarzyszy, pobiegli w bór, a gdy wrócili o zachodzie słońca — Pantera oznajmił: