Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Poszła! — szepnęli.
— Niechże jej będzie szczęśliwie! — rzekł z dołu Odrowąż, kręśląc krzyż nad barcią.
Teraz mądra ćma rzuciła się do barci całą masą — jakby rzeką szarą, jakby armją karną. Szły, szły, jakąś piosnkę nucąc, poruszając skrzydły jak proporcami, obładowane miodem, kwietnym pyłkiem, błyszczące od blaszek wosku.
Miały ze sobą wszystko co trzeba, by swe państwo założyć, pobudować, rozmnożyć się na miljony syte, karne i bezmiernie pracowite.
Teraz już tylko trzeba było czekać by przeszły Te, co zleciały, opadały i maszerowały nie gniewne, te, co były obsiadły ludzi, szły po rękach, nie tnąc wcale.
— Na podziw dobre! — rzekł Jasiek.
— Mądre — dodał Rosomak. Jakem matkę trzymał, ani jedna nie ucięła. Ależ bogaty naród. Będzie ze dwa garnce!
— Mam dla nich bukiet na nowe siedlenie — zawołał z dołu Żuraw, ciskając wiąz malissy i macierzanki.
Uchwycił Rosomak i zatknął nad zatworem barci.
— No, złaźcie! — wołał Pantera. — Pójdą i same, bez waszej namowy.
— Ale! — upomniał Jasiek. — Nie wolno się spieszyć! Nam tu dobrze. Tak cudnie pachnie żywicą, miodem i ziołami — i tak pięknie patrzeć jak ordynkiem maszerują i śpiewają.
— Różne bywają przyjemności — trzeba wierzyć. Wódz już pół godziny głową na dół leży, a ty siedzisz na pętli, bez oporu pod nogami.