Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ły pędzili, ciskając na rój garście ziemi, liście, gałązki, krzycząc zdyszani, podrapani, a zajadli.
Jakaś pierwotna żądza zdobyczy ogarnęła ich — jakaś pasja praojców bartników. Darliby się tak przez bagna, trzęsawiska, wody — nie ustaliby — chyba martwi.
Aż wreszcie rój zmęczony opadł na krzew kaliny, na spoczynek.
Ciemne mrowie owadu uczyniło jakby szare grono i znieruchomiało.
— Wody, wody! Kropić, bo się za chwilę porwą. — komenderował Jasiek.
Coto przyniósł wody w kapeluszu i prysnęli na rój.
— A teraz co? Co z nimi robić? — pytał zdyszany.
— Dawaj koszulę, moja podarta! — jąkał Jasiek bez tchu, pomagając towarzyszowi rozebrać się. — Związuj kołnierz i rękawy witką łozową — mocno — ot, tak, prędzej, nim się opamiętają i zaczną ciąć. Podsuń koszulę pod gałąź. Trzymaj, uważnie, żeby wszystkie zamknąć. O, już się burzą! Ani drgnij! Trzymaj, niech tną, my przecie leśne ludzie. Cierp, cierp — zaraz gałąź utnę.
Coto zaciął zęby, spełniał rozkazy, otoczyła go szara ćma, poczuł na ciele piekący ból, brzęk gniewny, zapach kwaśny jadu, ale się zapamiętał w postanowieniu, ani pisnął, ani się opędzał.
I oto tryumfujący stanęli po dokonanem dziele. Obadwa spoceni, zziajani, brudni — jeden do pasa nagi — i poznaczeni śladami żądeł.
I trzymali jako zdobycz cudaczny worek z koszuli, w którym huczał rozpacznie uwięziony rój.