Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak pogoda posłuży — w sobotę trzeba stóg złożyć. Siano będzie jak szafran. Trzeba się zwijać, bo z pełni się zasłoci! I głuchy Święty nas posłyszy!
— Jaki głuchy Święty? — spytał Coto.
— A ten patron od deszczu. Przykazał mu Pan Bóg: idź gdzie proszą — a on dosłyszał: idź gdzie koszą. No i byle posłyszał ostrzenie kos — leje!
O południowej przerwie Żuraw zawołał Cota, by mu pomógł w kopaniu leczniczych korzeni — i zaprowadził go na pierwszą skoszoną polanę. Usiedli na pokosie już chrzęszczącym i Żuraw rzekł.
— Masz gorączkę chłopcze i możesz dostać zapalenia stawów. Weź ten proszek i rozbierz się. Trzeba cię wysmarować! Jak się zaniedbasz, odleżysz tygodnie.
— Jaki doktór dobry! — szepnął wzruszony Coto. — Istotnie, ledwie żyję!
I poddał się cierpliwie masażowi, a potem zasnął w cieniu, nakryty z lekka wonnem sianem i zbudził się, jakby odrodzony.
Przy obiedzie dowiedział się od Jaśka, że i on przeszedł przez umiejętną kuracyę doktora.
— On taki dobry, że aż strach! — mówił Jasiek. Dwa lata temu odratował mnie od śmierci — tyfus miałem. Jak dzień tak noc mnie pilnował, bo i matka ledwie była wstała!
— No, chłopcy. Wy już do grabienia się bierzcie, a starajcie się nam nastarczyć. Pojutrze całą gromadą stóg stawimy — zakomenderował Odrowąż.