Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Narzędzie to tedy szanowne i nobilitowane — więc trzeba je szanować i utrzymać w takiem ochędóstwie, jak żołnierze broń utrzymują, bo niewiedomo kiedy i naco będzie potrzebne. Rozumiesz?
— Rozumiem, ojcze! — odpał Coto, mimowoli prostując się jak szeregowiec przed wodzem.
— To dobrze. Jak nauczysz się ciąć trawę, pokażę ci — jako się robi, gdy na sztorc założysz. Teraz tedy ujmij — ot tak, stój prosto — ramionom daj rozmach i za każdym rzutem, przy końcu zakosu, prawą koniec ostrza nieco w górę poderwij. Ot tak. Nie kręć się cały jak wiatrak, ino w krzyżach jak na śrubie się obracajj. No — probój!
Coto stanął w pozycji, zaczął machać.
— Niczego sobie. Pojmiesz! — zachęcał go stary. — Ramiona rozprężaj, nie garb się. Swobodnie, drobno zagarniaj, grzywy nie zostawiaj — podrywaj u końca. A jak czujesz, że tępieje — popraw „menteszką“. Ot tak! W takt, równo — możesz zagwizdać: „Ej ostre, ej ostre, ej ostre kosy nasze“.
— A jak na sztorc postawię, to będzie: „Bartoszu, Bartoszu, nie traćwa nadziei“ — zaśpiewał Coto.
Uśmiech wygładził bruzdy na licu Odrowąża.
— Umiesz? Pewnie matka nauczyła? No to i chwała Bogu! Zdasz się do roboty.
— „Bóg pobłogosławi, ojczyznę nam zbawi“ — podchwycił Jasiek.
— Panie, rzekł Odrowąż do Rosomaka — może już oni doczekają sądu i wolni będą.