Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Byłem u pszczół na Puhaczym Ostrowiu! — zagadał swą fugę.
— Lada dzień będą się roić! Okrutna siła. A wracając — patrzę: z sosny zrywa się jastrząb — i coś błyszczy przy rososze. A to on, szelma, kaczora tego tam przyniósł — i zaczął drzeć. Ot, na szyi znaki. Odebrałem! Ale i wam wyprawa się udała. Suma pod nakrywkę wódz wziął! Ot — majster. Dajcie, ojcze — zastąpię was! Palcie fajkę od komarów.
Odrowąż się wyprostował, obejrzał kaczora i, krzesząc ogień do fajki, powoli odparł.
— Z sumem też osobliwość się stała. Płyniemy, płyniemy — patrzymy: sokół leci i pęc: coś nam w czółno upuścił. Tenci sum był.
— Ho, ho! Musiał nie sokół a nurek być! — zaśmiał się Pantera.
— Nie. Sokół — i pewnie ten sam, co tego kaczora na wędę ułowił.
I Odrowąż pokazał dziób ptaka, rozdarty żelazem haczyka.
Coto na razie nie zrozumiał i patrzał zdumiony, aż go objaśnił wybuch śmiechu Pantery.
— Ot, i dopatrzył. Przed wami nic się nie ukryje. Mówiłem ci, rekrucie, mędrzec nad mędrce ten nasz nauczyciel.
— No, to opowiedzże, jakeś polował? W jeziorze, z harbuzem na głowie?
— Nie. Z brzegu, na Tęczowym moście. Kaczki tam stadami żerują. Nawlokę kijanek na haczyki, puszczę na wodę, a sam leżę i czekam. Fatyga nie