Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To Odrowąż odmawiał Godzinki, a na świecie był pogodny ranek.
— No, odwalona słota — wiedźma! — rzekł wesoło Pantera, zeskakując z góry i stanął, nasłuchując.
— „Tyś niezwyciężonego plastr miodu Samsona“ — to jeszcze dobrą chwilę potrwa — nim dziad skończy — szepnął. — Chodź, pokażę ci pływanie.
Świat, deszczem obmyty, aż oczy rwał krasą. Polecieli, prawie nadzy, do ruczaju i Pantera, po swojemu, wciągnął chłopaka od razu w głęboką zatokę, że się wnet zaczął topić i bezradnie, rozpaczliwie miotać się w wodzie. Tedy go podtrzywał i, bawiąc się, sztuki pływackie pokazując, ośmielił, lęk przemógł — sposobów uczył.
— Nie takie to straszne, jak się zdaje — rzekł Coto, gdy po pierwszej próbie na brzeg się wydostał.
— Niema tu nic strasznego, bo jakby się nawet utopić, to raz śmierć! — zdecydował filozoficznie Pantera, wycierając się garścią szuwaru i naciągając suchą bieliznę.
Gdy wrócili na śniadanie Odrowąż Godzinki odśpiewał i ozuwał się na przyźbie.
— Zaraz ruszymy? — spytał Coto!
— Ryba nie zwierz — nie żeruje o świcie. Lubi słonko — jak owad! Chyba wiosną to z łuczywem jej się szuka i bije. I za godzinę będzie czas.
Nie kwapili się. Przy śniadaniu zaczęli sobie opowiadać różne rybackie wydarzenia; potem wypalili po parę fajek i nareszcie ruszyli.