Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i zawsze. Mogę najwyżej rzec, że staram się gniewać jaknajmniej. Uważaj, nie przyciągaj za mocno tego łyka, a tę grubszą wić przed gięciem przygrzej nad ogniem — to ci się stanie giętsza — a palce lewej ręki tak trzymaj!
— Oj ta dana, oj dana! Rokicino kochana! — zaśpiewał wchodzący do izby Pantera — mokry i ziemią umazany. Przynieśliśmy „trepek królewny“ — na noszach — jak królewskie regalia. Ulewa, wichr, chłód — na pohybel komarom i innemu szkodliwemu robactwu. Widziałem całe stadko morskich mew — muszą być srogie wichry na Baltyku, co je aż tak daleko zagnały. Uparty Żuraw poszedł z piłą do tej huby, a ja mam obiad gotować. Czy jest ryba?
— Jeden pyszny szczupak. Kosz był dziurawy, więc się drobiazg wysupłał.
— Oj — nawet go wódz oczyścił. Udał nam się — wódz! Ale widzę, że Coto ma już bąble na rękach. Przestań partolić — skocz na warzywnik — przynieś szczawiu i nowin! Okryj plecy siermięgą — bo nie nastarczymy suszenia szmat.
Pobiegł Coto — i wrócił z mokrym szczawiem i złemi nowinami.
— Coś wyłamało płot i stratowało kartofle — pewnie Hatora.
— Bardzo proszę nie obmawiać Hatory — sprawka łosia, albo kozła! Zaraz zobaczę.
— I korzystając z okazji prysnął od gotowania obiadu.
— Ten byle w chodzie! — zaśmiał się Rosomak — i zaczął sam gospodarzyć przy kuchni.